Rowerem po Turcji

Był wrzesień 2003. Urlop. Może nie najlepsze “pisanie” ale jest to kawałek mojej historii . .więc czemu by się tym nie podzielić ?

“(…) bo czasem trzeba się od ludzi odzwyczaić by móc ich znów pokochać.” … P.R.

10/09/2003 Stambuł

Wszystko zaczęło się dziwnie. Obudziłem się z biegunką, biegałem po lotnisku jak szalony, bo nieomalże wsadzili mnie nie do tego samolotu. Rozwaliłem palec przy pakowaniu roweru do samolotu… Wszystko było dziwnie na przekór.
Na lotnisku w Stambule czekał już Genc, no i zaczęło się… Wszystko trochę tak za szybko, bez uczucia, bez wyczucia, bez dochodzenia… po prostu w sześć godzin od wyjścia z domu - Stambuł.

A kto to…?
11/09/2003 wciąż Stambuł

Wszystko dookoła mnie się porusza, trąbi, wymusza, trąbi, wyprzedza, trąbi, przeciska się i trąbi. W samym środku tego, wyprzedzający i wyprzedzani - my z Genc’em na jego Kawasaki 500cc. Po jakiś 15 minutach adrenalina uderzyła mi na tyle do głowy, że zacząłem się śmiać - zamiast bać. Myślałem wtedy, że była to najbardziej szalona rzecz, jaką do tej pory przeżyłem. Błąd - pół godziny później przeżywałem to samo, tyle tylko, że tym razem siedziałem na moim rowerze.

Tu trzeba płynąć z prądem samochodów - nie myśleć, lecz czuć i… do przodu. Uważać na szalonych pieszych, szalonych taksówkarzy, szalonych kierowców autobusów (którzy gdy już tylko wyprzedzą cię przednią osią, zaczynają skręcać w prawo…) i studzienki, w których otwory są szersze niż opony 1.75. Jakoś przeć do przodu, wdychając całym sobą wszechobecne spaliny i mieć oczy dookoła głowy - bo tu wszyscy wyprzedzają z czterech stron świata.

14/09/2003 Gevas

10:00 [40/98]

Cały czas mam lekkie kłopoty z żołądkiem. Pogoda super. Kolano bez większych rewelacji, rower spisuje się cudownie (mam lekkie bicie na przedniej oponie - trzeba będzie posmarować). Tylko dłonie puchną mi wyjątkowo boleśnie, dopiero 40 km, a mam problemy z utrzymaniem długopisu - wszystko zdrętwiałe. Słońce niemiłosierne, ale jakoś mi to jeszcze nie przeszkadza. Jest prawie 10:30 i startuję z powierzchni jeziora. Cel to jakieś 500 metrów w górę - przełęcz Kuskunkiran 2234 m n.p.m. Jakby jechał jakiś traktor, to się chętnie podczepię. Zobaczymy.

Przełęcz
13:45 [77/135] przełęcz Kuskunkiran, 2234 m n.p.m

No i jestem! Bez pomocy! Siedzę tu już jakieś 15 minut i wszyscy, którzy mnie mijają, trąbią i machają… ale fajnie! Raz zatrzymała się nawet jakaś ciężarówka, żeby mnie podwieść, ale jakoś się zaparłem, choć był już taki moment, że musiałem rower prowadzić. Na jazdę było za stromo. Za chwilę zacznę zjazd. Droga smołowa - śliska. Wszyscy “duzi” zjeżdżają na zdławionym silniku i hamulcu (stąd ten smród gumy…) Trochę boję się wywrotki, bo asfalt bylejaki, a aż kusi, żeby się ładnie rozpędzić.

16:50 [118/176]

Dziwny to był zjazd; niby z górki, ale wiatr w twarz i ten asfalt utwardzany grysem. Mieszanka hamująco-deprymująca - żeby nie użyć mocniejszych słów. Potem jeszcze dwa dłuuuuuuuugie podjazdy i na koniec piękny, prosty zjazd pod samo jezioro. Rozbiłem namiot nad jakąś zupowatą zatoczką, ale dalej nie dam dzisiaj rady.

Po drodze spotkałem osła, który na mój widok zaczął drzeć swego oślego ryja i… biec za mną. Osioł-podróżnik czy też osioł zrzucający okowy wieloletniego niewolnictwa? Nie dane mi było się dowiedzieć. A może tylko chciał trochę pokrzyczeć i pobiec chwilę za mną, jak ta cała masa dzieci po drodze.

Ludzie tutaj są zupełnie inni niż w Stambule. Tam trwa 24-godzinne show. Faceci między sobą, kobiety między sobą. Faceci vs. kobiety itd. Tutaj jest trochę inaczej - tak wiele kobiet oderwało się dziś od pracy, by mi pomachać - tego akurat się nie spodziewałem. To, że dzieci i jakaś tam młodzież - to żadne zaskoczenie, ale że ludzie w wieku 30-60!

Kolano w porządku. Rower drze do przodu, byle tylko nie było wiatru.

03:20

niebo tak gwiaździste, że aż szare. Miliardy punkcików, które każdy może zobaczyć, a nikt nie ma pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi

15/09/2003

6:54 [0/176]

On the road again…

8:45 Tatvan [25/186]

Wszystkie te podjazdy i zjazdy, cała ta męczarnia i znów jestem nad samym jeziorem…

9:45 [34/211]

Wreszcie śniadanie - chleb, pomidory i dziś, wyjątkowo zamiast herbaty - Cola Turka. Jak sami twierdzą, zajęło im 3 lata, by podrobić smak coca-coli. Cola w górach daje niezłego kopa: kofeina + cukier - tego mi trzeba, bo widzę już najbliższy podjazd. A droga nieciekawa, bo główna - pełna ciężarówek i hałasu.

10:35 Bitlis [55/232]

W przeciągu 45 minut zrobiłem 21 km! Zaraz po dłuuugim podjeździe zaczął się zjazd - 35 minut w dół! Aż strach pomyśleć, co mnie czeka.

13:30 [109/286]

W dół - meandrujący strumień - meandrująca droga - w dół - armia turecka z tobą od dziecka - ani jednej chmurki - w dół - w górę - w dół - osioł drzemiący na środku drogi - dzieci sprzedające owoce - dzieci sprzedające miód - dzieci proszące o papierosy - w dół - czołg - jacyś ludzie przy źródełku - darmowe winogrona, gruszki i smokwa (jaki obiad) - w dół - czołg (każą jechać dalej bez kontroli, jest za gorąco ;-) - w dół - w dół - w dół - Baykan (piekarnia, naan, herbata i pomidory - “prawdziwy obiad”).

Piekarnia
14:52 [119/296]

Głupi człowiek z karabinem… no czego mi więcej trzeba? Siedziało to to w bunkrze-posterunku i mu się nudziło. Stoi teraz przede mną z maczetą i kałachem; w niezapiętym, wychłechtanym mundurze, bez lewych, górnych dwójki i trójki. Oto człowiek, którego muszę teraz słuchać, bo ma karabin zamiast mózgu. Nie pomagają tłumaczenia, że przed pół godziny miałem (naprawdę) kontrolę i oficer (!) powiedział mi, że “no problem”. A on swoje, że tutaj “me control” i zaprasza mnie do bunkra. Ma mój paszport i karabin. No i tę swoją maczetę. Żeby mi trochę odpuściło, zaczynam do niego bluzgać po polsku. A on się śmieje tym swoim głupim, wyszczerbionym uśmiechem. Oddaje mi paszport i idzie do bunkra - “telefon kontrol”. Więcej mi nie trzeba (stoję na zakręcie na jakiejś przełęczy). Zanim doszedł do tej swojej nory, mnie już tam nie było. Nie potrzeba mi takich “przygód”. Jedna mi wystarczy.

15:03 [121/298]

Spotkałem dwoje Szwajcarów i tłumaczę im, kto na nich czeka na przełęczy. Jadą do Van z przeciwnego kierunku. Mówię, że od 70 kilometrów zjeżdżam w dół. Oni na to: “Don’t worry, it will change…”. Podjazdy ich za bardzo nie przerażają, bo “jak masz dosyć, to zawsze się można złapać jakiegoś traktora”. Acha! Nie tylko ja się tym pocieszam.

17:00 [142/319]

Uuu! Nie chciałem tak dużo, ale nie było gdzie się zatrzymać. Nie żeby te krzaki tutaj były jakieś rewelacyjne, ale dalej już nie chcę i nie mogę. Nie ma za bardzo gdzie rozbić namiotu, bo albo zaorane pole, albo kamienie. Nie lubię spać pod gołym niebem, gdy jestem sam; te głupie, naiwne ułamki milimetrów nylonu dają mi poczucie separacji.

17:47

Ha! Ale numer! Właśnie obok przetuptał sobie żółw. Pewnie bym go nie zauważył, bo tak jak wszystko dookoła ma kolor wyschniętej gliny, ale dreptał dość głośno. Oddałem mu ostatniego pomidora, ale nie docenił mojego poświęcenia i poszedł dalej. Hmm, pomidora umyłem i zjadłem sam.

16/09/2003 Kozluk

5:56 [0/319]

Ciężka noc; glina tak twarda, że o spaniu na boku nie było mowy, a na wznak nie bardzo umiem.

Wygląda na to, że dziś ostatni dzień jazdy na południe. Wczoraj zaczęło się i skończyło podjazdem… dziś zaczyna się też podjazdem… hmm.

7:45 skrzyżowanie Bitlis-Diyarbakir-Batman [20/339]

Skończyły się góry. Raptownie. Po lewej stronie drogi wciąż ten sam jałowy widok. Trudno dopatrzeć się chociaż małego krzaczka. Wszędzie ta sama żółta trawa. Po prawej stronie drogi: tytoń, bawałna, papryka i słoneczniki… rzeka.

8:50 Batman [53/373]

Miasto. Duże, bo prawie 300-tysięczne. Nareszcie śniadanie! Niczego tu nie ma, poza fajną nazwą. Trochę to wszystko wygląda jak Craiova w Rumunii - wielki betonowy bulwar, dwupasmowa jezdnia i 6-7-piętrowe bloki wzdłuż ulicy. Jedyna różnica polega chyba na dwumetrowym “pasie zieleni”, wyznaczającym oś jezdni. Chciałem tu zrobić nawet godzinną przerwę, ale chyba najwyższy czas się zbierać.

10:33 [71/390]

Nuda! Dzień jak w “polskim filmie” - dialogi… niedobre; nic się nie dzieje. Nuda panie. Jest wpół do jedenastej, a mam za sobą już 70 km. Za jakieś 30 powinien być Bismil, a tam rozlewisko Tygrysu. Będzie 100 na liczniku i wystarczy. Dzień jak dzień - nabijanie kilometrów i nic więcej. Zawsze się taki dzień trafi… Na niebie nawet najmniejszej chmurki…

Bismil
11:30 [88/402]

Pierwsza guma… w pełnym, bezlitosnym słońcu… Wystarczył głupi oset…

13:00 Bismil [102/422]

Fajne miasto, fajni ludzie. Za herbatę nikt nie chce pieniedzy, ktoś inny chce postawić obiad… Jakiś młody chłopak zatrzymuje mnie na skrzyżowaniu:
“Hello! You wanna buy something?”
“No. I don’t need anything.”
“Maybe hashish, extasy, Turkish lady?”
“No, thanx but I have to go.”
… i tyle tego było…

15:20 stacja benzynowa na skrzyżowaniu Batman-Mardin-Diyarbakir [134/453]

Mimo że jestem najedzony (naan, jogurt i pomidory), kolejna szklanka herbaty daje zawsze niezłego “kopa”. Może to dobre chęci tego kto go zrobił, może to po prostu cukier. Jedno wiem na pewno - darowana herbata nabiera mocy napoju magicznego. Po to tu w końcu przyjechałem - spotkać miłych, obcych mi ludzi, złapać dzięki nim dający mi odetchnąć dystans.
Czas znaleźć jakieś spanie. Problem w tym, że roztacza się przede mną płaski i suchy krajobraz. Nawet nie ma gdzie się schować przed słońcem, a na niebie tylko błękit…

16:20 łąka nad rzeką [140/460]

A więc dziś nocleg nad rzeką Dicle. Dookoła mnie 6 ciekawych i ciekawskich “małolatów”, więc nie mogę się do końca rozpakować… wszędzie pachnie miętą…

17:50

No i nałapali chłopcy ryb. Nie mam pojęcia jak, bo rzeka płytka i porywista, a wędki czy czegoś podobnego nie mieli. Ryby usmażyli i przynieśli mi trzy, niczego sobie sztuki.

I jak tu teraz po kurdyjsku powiedzieć: “Niestety, mój drogi kolego, ale z wielu osobistych powodów postanowiłem przed kilkoma laty żyć jako wegetarianin i mimo świadomości, że usmażyłeś te ryby specjalnie dla mnie, nie mogę ich przyjąć”? “Trzeba” było je zjeść… były wyśmienite…

Jutro przede mną kawał drogi. Chciałbym dojechać do promu na zalewie Ataturka, a z mapy wynika, że będzie tego ze 140 km. Jeżeli będzie płasko i bezwietrznie - nie powinno być problemu.

Najadłem się i wyszorowałem (pachnę mydłem!), zrobiłem pranie. Nawet nie jestem zmęczony, ani tak “zajechany” jak wczoraj. Płaski dzień - nic wyjątkowego. Zamiast podziwiania widoków, miałem czas na rozmowy z samym sobą.

Przez pustynię
17/09/2003

6:30

Stoi już i czeka. W jednej ręce placek z “honey melon” (do dziś nie wiem, jak to się po polsku nazywa), a w drugiej 2 litry wody na drogę. To chłopiec od ryb.

20:00 Katha [90/550]

90 km przez pustynię! W górę, w dół, bez sensu. Wiatr w twarz - nieubłagany. Żołądek na lewej stronie - nieubłagany. Po lewej stronie drogi pustynna pustka, wypełniona jedynie bazaltowymi skałami i suchym ostem. Jedynym urozmaiceniem są strzępy opon, rozbite szyby samochodowe i raz trzy rozkadające się intensywnie krowy. No i jeszcze te anteny GSM… te się zawsze gdzieś znajdą. Po prawej stronie drogi dokładnie to samo. Na widok słońca robi mi się niedobrze; na widok herbaty robi mi się jeszcze gorzej; na widok roweru… no! Jeszcze jesteśmy kolegami. Przed Siverkiem daję w końcu ostatecznie za wygraną i łapię stopa. Czekam 15 minut. Ostatnie 30 km robię w 20 minut.

Siverek pachnie suszonym krowim nawozem. Leżą tu tego całe kopce. Poukładane jedno na drugim, wielkości koła samachodowego. W tym wszystkim… antena GSM. One tu chyba robią za drzewa.

I znów to samo. Droga niczym od linijki. Góra-dół-góra-dół. Pod wiatr lub wiatrowi na przeciw. Zawsze zdążamy ku sobie z przeciwnych kierunków. Żołądek kłuje jakby mniej. Po lewej skały, po prawej skały; itp. itd….

Nie ma, nie ma wody na pustyni, a ja wielbłąd nie chcę dalej iść i… ostatnie 10 km do promu robię stopem. Facet jedzie prawie 100 km dalej, do Katha, jest więc się nad czym zastanowić. Ostatecznie wypowiedział się za mnie żołądek… Mogłem jeszcze wysiąść przy podjeżdzie na Nemrut, ale gdzie tu na tych kamieniach rozbić namiot? Pojechałem dalej…

No i siedzę właśnie najedzony (w zasadzie nażarty), umyty i napojony 13 już dziś herbatą (wiem dokładnie, bo liczyłem), w meczecie na stacji benzynowej. Dziś śpię na materacu!!! Do dypozycji mam malutką łazienkę i kuchnię!!! Właściciel stacji sam mnie zaczepił. Powiedziałem, że na hotel nie mam kasy i muszę gdziej rozbić “czadyr”. A on mi na to pokazuje meczet i “don’t worry - no money”.

A zatem kamienne głowy na Nemrucie muszą “przegrać” w konfrontacji z napotkaną tu na każdym niemal kroku gościnnością. Sorry, panie Zeus! Może innym razem.

Do przodu i do przodu
18/09/2003 Adiyaman

9:30 [37/587]

Od wczorajszego wieczora żołądek ucichł i oby mu już tak zostało. Chmury zakotwiczyły w górach, więc wygląda na kolejny dzień bez cienia. Usta wyschnięte i popękane do krwi. To takie smutne, kiedy uśmiech boli.

Co jest gorszego, cięższego od podjazdu? …Podjazd z wiatrem w oczy. Wiatr, wiatr, wiatr… i ciągle, i tylko w oczy.

11:46 [53/603]

15 km podjazdu; 15 km pod górę i co najgorsze - pod wiatr. Czasem tak silny, że nie dawałem rady prowadzić roweru. Czy to koniec? Będę teraz zjeżdżał???

13:46 [63/613]

Zjeżdżał? Ha ha ha! W górę chłopie, w górę! Bez litości i bez siły. Coraz częściej podchodzę, a nie podjeżdżam.

14:10 [65/615]

Coraz częściej robię przerwy…

16:17, gdzieś w przepięknych górach, nad ślicznym strumykiem [72/622]

53 km podjazdu, z czego ostatnie 20 kilka nie dałem rady i wrzuciłem rower na ciężarówkę. 800 metrów różnicy wzniesień!

Góry wyglądają wspaniale, ogromnie i jałowo. Siedzę już dwie godziny nad tym strumykiem i już nigdzie się dzisiaj nie ruszam…. Czasem to mój największy problem - odpuścić. “Nic nie robić.” Widzę te wywalczone, wytargane i wymęczone 72 km na liczniku i… coś mi nie pasuje. Tylko tyle? Sam nie wiem, czemu tak jest… Niby jestem w górach; niby te 72 km zajęły mi 6,5 godz. walki; niby to wszystko wiem, ale i tak coś mi “każe” jechać dalej. Do przodu i do przodu - dalej i dalej. Niczego nie gonię, a tym bardziej przed niczym nie uciekam. Więc o co mi chodzi?

Może po prostu brakuje mi kogoś, kto jadąc ze mną byłby takim niby wyznacznikiem. Jeżeli on/a pada na pysk, to i ja mam prawo. A zamiast tego wciąż sobie to prawo odbieram. Wciąż wymachuję przed sobą płachtą z napisam “Nie marnuj czasu; już w następną sobotę na 6 do pracy!”

19/09/2003

8:14 [21/643]

Zimno! W nocy było 6 stopni. Teraz jest 11, mimo bezchmurnego nieba. Powietrze mrozi oddech i plecy. Zjazdy są wręcz bolesne. Wszyscy po drodze poją mnie gorącą, darmową herbatą.

Acha! Tylny bagażnik pękł…

10:45 [57/679]

Coraz więcej życia dookoła. Coraz więcej drzew, coraz wyższych. I plantacje moreli. Powoli robi się coraz cieplej, choć i tak jadę jeszcze w koszuli. Bezwietrzne podjazdy, łagodne zjazdy, kilku miłych ludzi. Jak na razie - ładny dzień. Spokojny.

13:10 Malatya [95/727]

Najadłem się - winogrona i coś na podobieństwo falafel - i siedzę teraz w przepięknej… cukierni! Zajadam cztery pyszne ciastka (jak francuskie, umoczone w miodzie i posypane drobnymi okruchami pistacji; wszystko podane na niewielkim półmisku z białej porcelany); a przede mną KAWA! w filiżance z… białej porcelany. Z mlekiem. I ten miły pan, za tyle radości nie chce ode mnie ani grosza. Tłumaczy mi coś po turecku, pokazuje rower i poklepuje po plecach. I cały czas się uśmiecha.

Żyć - nie umierać - podróżować.

Jacy mili dziś ludzie - jaki miły dzień.

14:40 przed Yazihan, nad zalewem [118/740]

Na dzisiaj koniec. Zalew czysty, tylko jeszcze nie wiem, jak do niego wejść - albo urwisko, albo gliniana “plaża”, na której 2-3 metry przed taflą wody zapadam się po kostki w obrzydliwej mazi. Zobaczymy.

Za mną kolejny łańcuch Gór Przebytych. Przede mną łańcuch Gór Kolejnych…

Na alumacie znalazłem naklejkę “PSS-Kłodzko; 1 zł 70gr”. Nie mogę sobie przypomnieć kiedy to było.

W górę
20/09/2003

10:13 [29/770]

Od trzech godzin w drodzę, od trzech godzin podjazd, wykręciłem 29 km. Z miejsca, w którym teraz jestem, nie widać jeszcze przełęczy…

16:00 Hekimhan [59/800]

Siedzę tu już 3 godziny. Nie mogę więcej patrzeć na herbatę. Zaprosili mnie do herbaciarni i tak tu już utknąłem. Starzy ludzie wypytują mnie o wszystko - po niemiecku. Młodzi - po angielski lub… turecku. Dookoła wszyscy grają w karty, herbata leje się strumieniami. Zrobiłem im nawet moccę. Muszę co 15 minut opowiadać tę samą historię. Rozmówcy się zmieniają, języki też, a historia pozostaje ta sama. Już trzech różnych dziadków - to renciści z bardzo dobrym niemieckim: Hamm, Dortmund, Düseldorf…

23:00 tureckie wesele

Zaciągnęli mnie tu moi nowi znajomi. Nikt nie mówi po angielsku ani też po niemiecku. Jedynie jakiś koleś po francuku, ale o tej porze jest już kompletnie zalany. Husein, ten który mnie tu zaprosił, nakarmił i wciąż próbuje napoić, coraz gorzej chodzi - coraz głośniej mówi - coraz lepiej tańczy…

Co chwilę ktoś strzela w niebo na wiwat - ostrymi nabojami. Raki leje się po kątach, nie do końca “za przyzwoleniem”. Gdy brat panny młodej zaczął strzelać na wiwat z kałacha, towarzystwo zaczęło się stanowczo rozchodzić. Czad!!!

Gliniana, wietrzna pustka
21/09/2003

10:38 [14/816]

Słońce praży jak zwykle, wieje mroźny wiatr, przede mną podjaz bez widocznego końca, a za nim będzie pewnie następny. Z miejsca, w którym siedzę, widzę tłum facetów wyciągających kierowcę ze zmiażdżonej kabiny. Ciężarówka zsunęła się do rowu, a na nią cały ładunek złomu.

Wzrokowo-geograficznie jestem w samym środku Turcji. Nic mnie nie przeraża - wszystko mnie cieszy. Znalazłem tu trochę tego, czego się spodziewałem. Nic to - przede mną podjazd bez widocznego końca…

15:05 [54/855]

Siedzę tu już od godziny i nie mam siły się ruszyć. Najchętniej poszedłbym spać.

17:00 Sivas [56/857]

No i jak się wreszcie ruszyłem i wtarabaniłem na tę przełęcz, to stała tam taka tablica z napisem (1650 m nad poziomem najbliższego morza), i zobaczyłem w oddali, poprzez rozciągającą się przede mną wieeelką przestrzeń, przełęcz następną i jak się potem okazało, jeszcze wyższą. I powiedziałem sobie - DOSYĆ! Znalazłem milion różnych powodów, żeby się stamtąd nie ruszać i… zacząłem łapać stopa.

Po 15 minutach zabrało mnie dwóch Kurdów. Palili jak smoki; dukali po niemiecku i żartowali ze wszystkiego, co tureckie (auto kaputt? Ha! Turkish auto! itd.). Na tyle rozbawieni byli tą całą sytuacją, że gdy zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej po coś do picia, musieliśmy kupić fantę, bo przecież “nie będą pili Cola TURKA”. Robili to w tak radosny sposób, że na wymyślaniu różnych tureckich “dowcipów” zeszła nam droga do samego Sivas. Warto było się poddać na tej przełęczy - warto było odpuścić sobie to pedałowanie.

18:40 gdzieś nad rzeką Kizilirmak [72/873]

Namiot już rozbity. Zerwał się bardzo silny i zimny wiatr. Mam na sobie wszystkie ciuchy. Zaczyna mi się coś “robić” z gardłem. Jutro do zrobienia dwie konkretne przełęcze i jeżeli nie zmieni się pogoda, zastanowię się nad autobusem do Stambułu. Poza tym? - wczoraj wesele, pyszne jedznie i raki - dziś: suszone morele, chińska zupa na sucho (tak wieje, że prymus nie daje rady) i sok. Tyle dobrego, że znalazłem jakieś kupki “siana” i poupychałem pod namiot. Powinno być miękko.

22/09/2003

6:00 [0/873]

są 3 (!!!) stopnie… ciepła? zimna?

13:53 Tokat [43/916]

Veni, Vidi, ViciJak powiedział kiedyś niejaki Juliusz Cezar… “i pomaszerował dalej”.

16:04 przed Turhal [84/957]

Od przełęczy przed Tokatem droga prowadzi cały czas w dół. W dwie godziny zrobiłem 40 km, a zaliczyłem kilka krótkich przerw po drodze. A za chwilę… będę jadł! I to nie byle co, bo gözleme! Moje ulubione jedzenie w Turcji. Trochę to przypomina pakistańską paratę, tylko że jest z czymś w rodzaju nadzienia. Smakuje mi tak bardzo, że muszę od Genca mamy wciąć przepis na ciasto.

Mam chwilę, to mogę się rozpisać. Na 13 kilometrze spotkałem Andreasa ze Szwajcarii. Miał za sobą dokładnie… 13 kilometrów tyle tylko, że z przeciwnego kierunku. Narzekał bardzo na ciągły wiatr w twarz. Nie chciał mi wierzyć, że to ja (!) mam ciągle wiatr w twarz. Usiedliśmy na poboczu, zajadaliśmy suszone morele od Huseina i rozprawialiśmy o “życiu, wszechświecie i całej reszcie”. Widać było, że bardzo tego potrzebował. Ja, nie ukrywam, też. Bratnia dusza, która wszystko rozumie bez zbędnego rozdrabniania się na najprostrze tematy. Zajęło nam to dwie godziny. Przed nim długa droga do Chin. Wkrótce skończy 30 lat. Tak jak ja.

Tak mi ta rozmowa dobrze zrobiła, że zamiast łapać stopa (było niemiłosiernie zimno i najzwyczajniej nie dało się jechać - po 2 minutach traciłem czucie w dłoniach), wziąłem się za pożądne kręcenie. Zacząłem kręcić i kręcić i… kręcić.

A stopa złapałem dopiero przed przełęczą przed Tokatem. I tak, jestem tutaj. Wymęczony, z odciskimi na pośladkach, ze spalonym nosem, radosny, szczęśliwy i wciąż “głodny”.

17:45 stacja benzynowa za Turhal [100/973]

No i stało się przypadkiem 100 km. Wstając dziś rano nawet przez chwilę w to nie wierzyłem. Pogoda wróciła do statystycznej normy. Nie jest może tak “ciepło” jak jeszcze kilka dni temu, ale jest dużo przyjemniej niż wczoraj…

Wyruszyłem już w sobotę, a zatem dziś już/dopiero 10 dzień, z czego 9 bądź 8 w górach. Rowerem zrobiłem do tej pory 973 km. Stopem? Jakieś 350. Jutro powinienem przekroczyć 1000 km! Jeżeli wszystko dobrze pójdzie (a pójdzie!), w środę będę w Samsun, wykąpię się w Morzu Czarnym (gdy się w nim zanurzę, nikt już nie będzie miał wątpliwości co do nazwy) i w czwartek raniutko w autobus do Stambułu. W piątek - samolot, pociąg, w sobotę - 5:50 a.m. w pracy…

Jakie to wszystko proste.

Kubek
23/09/2003 Uygur

8:00 [26/1000]

1000!!!

Się zrobiło 1000 km! Się czuje się wspaniale. Zmęczone-brudne-szczęśliwe.

16:30 [111/1085]

Znów stacja benzynowa; znów te same pytania - te same odpowiedzi (choć powoli zaczynam wymyślać nowe - z nudów). Nie mam ochoty jechać dalej, więc chyba już tu zostanę.

Wszystko tu takie inne niż na wschodzie. Wszystko krzyczy, wyje, trąbi, piszczy… hałasuje. Tyle tu życia dookoła - drzewa, psy, ludzie - i resztki po nich - butelki, butle, buteleczki; worki, torebki i puszki. Wszystko wyrzucone za siebie, w miejsce, którego nie widać. Pamiętam, jak chłopak w autobusie do Ercis rozdawał nam herbatę w foliowych rękawiczkach (ze względu na… higienę?), a potem pozbierwał od nas wszystkie te plastikowe, cywilizacyjne resztki-pozostałości i wyrzucił ot tak… za siebie w miejsce, którego nie widać.

Nawet ludzie są tu inni. Bardziej jazgotliwi i “agresywni”. Bardziej ciekawscy niż czegokolwiek ciekawi. Rozbicie namiotu też już nie jest takie beztroskie. Wszystko gdzieś do kogoś należy. Trzeba pytać o pozwolenie lub czekać ciemności i wstawać o świcie.

Wszystko tu takie inne niż na wschodzie. Na tyle inne, że nie do końca mi się podoba. Trzeba się stąd zbierać, zanim cały ten jazgot-krah-hałas-noise i wszystko inne zagłuszy, zaćmi, zasłoni to, co było najpiękniejsze. Wszystko to, co warte zapamiętania… by kiedyś tu wrócić z sercem pełnym radości. Zamiast strachu.

24/09/2003

6:30 [0/1085]

Wygląda na to, że na chwilę jeszcze tu utkąłem. Zasypiałem przy pięknym, bezchmurnym, rozgwieżdżonym niebie, a obudziłem się zroszony poranną rosą. Śpiwór mokry, a widoczność może na 100 m. W Polsce bym może jeszcze i pojechał, ale tutaj? Nie ma o czym mówić. Trzeba będzie poczekać na jakieś 300 metrów i suchy śpiwór.

Do przejechania 88 km. Mogą być 4 godziny - mogą być 4 dni. Niektórzy potrzebują czterech żyć, by się choć odrobinę poruszyć…

7:40 [0/1085]

Może 300 metrów jeszcze nie ma, ale muszę się poruszyć…

8:48 [16/1102]

Zjazd z przełęczy… wprost w mleczny ocean…

9:02 [22/1108]

… i wpłynąłem na mlecznego przestwór oceanu… i zrobiło się cholernie zimno… herbata byłaby na miejscu… lecz widzę to wszystko raczej mgliście…

9:25 Kavak [31/1117]

Kavak widzę jak przez mgłę. Drobne kropelki lodowatej wody wdzierają się wszędzie - nieprzyjemnie. Jedyne, co widzę dobrze i wyraźnie, to ta gorąca herbata; kosztująca mnie jak prawie co rano - gorące “dziękuję”. Tablica - Samsun 50

11:15 Samsun [52/1137]

Abdullah zatrzymał mnie, bo chciał pogadać - mieszaniną angielskiego z niemieckim i włoskim. Po 20 minutach stwierdził, że nie będziemy tu tak przecież stali i wsadził mój rower do swojej ciężarówki i przywiózł mnie aż tutaj. A zatem… KONIEC PEDAŁOWANIA!

Tyle dni za mną, według kalendarza tylko 14, a jakoś strasznie odległych. Odliczane przełęczami, wypitą herbatą i potokiem myśli, przelewającym się przez moją głowę. Czasem był to tylko wąski, zamulony i powolny strumyk. Czasem 10 w skali Bouforta… tak jak ten wiatr, co to zawsze w oczy.

25/09/2003 Stambuł-Harem

7:10

Rower dorobił się kilku nowych zmarszczek. Czas wchodzić na prom, zjeść jakieś śniadanie i za kilka godzin pokazać się u Genca.

Dopiero teraz, w spokoju, dochodzi do mnie, jaki jestem głodny. Głodny różnorodności smaków i zapachów. Przez dwa tygodnie jadłem raczej to samo i teraz, tutaj, w Stambule, gdzie aż roi się od różnorodności, zaczynam mieć zachcianki. Kawa, ciastko, kawałek chałwy, jeszcze to lub tamto. Powoli wyczerpują mi się zaskórniaki, a i repertuar się wyczerpuje… I dobrze.

26/09/2003 lotnisko w Stambule

Panowie z ochrony udowodnili mi jednak że się da… przecisnąć rower przez prześwietlarkę bagażu. Turek potrafi…

***

dla P.R.

Zdjęcia ze skanowanych slajdów.

.

Komentarzy: 4 ... ale czy to dużo? Subscribe to comments

  1. ekstra..jestem na etapie pierwszym czyli myslenia :) czerwiec 2010 :)

    17-10-2009


  2. Zbyszek

    Widze że wyprawa rewelacyjna a i dziennik wyprawy fajnie i lekko się czyta.

    19-02-2010


  3. heniekpieniek

    gratuluję wyprawy, a najbardziej jestem zdumiony siłą woli i uparciem wjeżdżania pod górę. mi by się nie chciało. naprawdę;)

    05-09-2010


  4. Olga

    Ekspresowa relacja, ciekawe szczegóły:)

    09-09-2010

A może coś od siebie ?

Anti-Spam Quiz:


Pod_różne
Więcej
Szkoły Na Końcu Świata
Nasza Fundacja!
www.szkolynakoncuswiata.org